sobota, kwietnia 29, 2006

"Monkey in the middle" i "Papa Shrek"

A myślałem, że dzień który opisywałem w poprzednim poście już się skończy i nic ciekawego się nie wydarzy, lecz na szczęście okazało się iż bardzo się omyliłem, i to był dopiero początek. Nadmienię, iż reszta dnia nastroiła mnie niewyobrażalnie wręcz optymistycznie.

Na godzinę 20 zaproszeni byliśmy do Stefana na pizzę. Udaliśmy się więc do jego bloku, gdzie poznaliśmy niezwykle sympatyczną drugą połowę Stefana, która przyjechała do niego w odwiedziny z dalekiego Polandu. No dobra, właściwie to poznaliśmy ją już wcześniej, ale wtedy zdołaliśmy zamienić najwyżej kilka zdań, przekazujących niewiele więcej treści niż "Cześć."

Tym razem przy pizzy przeprowadziliśmy bardziej rozbudowaną konwersację (i nawet nie całą o informatyce). Ania opowiedziała nam na przykład o swojej koleżance, która (tu cytat): "jest niezniszczalna. Poznałam ją w szpitalu" Może zdanie to wyrwane z kontekstu nie brzmi aż tak bardzo śmiesznie, ale zaręczam iż wprawiło nas ono w niepomiernie wesoły nastrój.

Po pizzy udaliśmy się (znaczy ja, Łukasz i Piotrek) do bloku Piotrka, właściwie to go odprowadzić. No ale był Jake i Sebastian, więc grzechem byłoby nie zostać. Wkrótce doszliśmy do wniosku że najwyższy czas obalić pierwszą z kolekcji Żubrówkę (to jedyna wódka którą zagraniczni uznają, więc zgodnie z ich życzeniem przywieźliśmy jej sporo). Chociaż 0.7 na pięciu to znacznie mniej niż nic, to jednak wprawiło nas to wszystkich w bardzo dobry nastrój. Dość powiedzieć iż graliśmy w piątkę w Głupiego Jasia (po ichniemu Monkey In The Middle) piłką do futbolu amerykańskiego, oczywiście w kuchni, bo tak jest przecież zabawniej ("every ball game is much more fun in the inside" - jakże słuszne słowa Jake'a). Najwięcej dostało się lodówce, ale inne komponenty, takie jak lampa czy gaśnica również swoją porcję trafień piłką zaliczyły. I jak to w amerykańskim futbolu bywa, nie obyło się bez brutalnych zagrań. Jedynie salwy śmiechu wstrząsające bez przerwy całym blokiem nie pasowały zanadto do powagi całej rozgrywki. Wolę się nie zastanawiać, ile zadrapań, otarć i siniaków znajdę jutro na sobie, zamiast tego przejdę więc do dalszego etapu dnia, gdyż bynajmniej nie był to koniec.

Po Głupim Jasiu przystąpiliśmy do poważnej debaty, co robić dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem, i uznaliśmy że najwyższy czas iść na poważną imprezę, czyli na Pleasuredome. Raz tam już byłem, nie żeby było jakoś mega super, no ale przynajmniej blisko. Udaliśmy się tam we czwórkę, gdyż Sebastian niestety nie dał rady. Nie należy go jednak karcić, a wręcz przeciwnie, ma teraz bardzo trudne chwile, i naprawdę dzielnie się chłopak trzyma (chociaż jest go chyba połowa tego, co było przed świętami; skóra i kości to byłby eufemizm). Naprawdę wieeele osób mogłoby z niego brać przykład, i to bynajmniej nie jest żaden żart tylko szczera prawda.

Nie o Sebastianie jednak pisać miałem, lecz o imprezie. W drodze spotkaliśmy Carla, Lauren i Bobby'ego, którzy powiedzieli, że nie ma co żebyśmy szli, bo jest taki tłum że i tak się nie wbijemy. My jednak twardo podjęliśmy wyzwanie, no i jednak wejść daliśmy radę. Niestety nie mogę powiedzieć, abym się z tego bardzo cieszył, bo weszliśmy około wpół do pierwszej w nocy, a impreza trwa do drugiej, więc jak na półtorej godziny które nam zostało, to impreza zdecydowanie nie była warta swojej ceny w funtach. No ale trudno się mówi, nie tak wiele okazji już zostało bo za jakieś dwa tygodnie nikogo poza nami tu już nie będzie. Popełniliśmy jeszcze jeden błąd, czemu winien jest Jake (Piotrek obiecał że zasadzi mu za to kopa w dupsko). Przez niego bowiem wzięliśmy na Pleasuredome drugą Żubrówkę, i bluźnierczo zmieszaliśmy ją z colą. Na szczęście połowę flaszki udało się uratować.

Gdy wracaliśmy do domu, natknęliśmy się na przeszkodę terenową w postaci zamkniętej bramy. Oczywiście parędziesiąt metrów dalej była druga, otwarta brama, ale dla ludzi wprawionych w dobry nastrój był to zdecydowanie policzek. Co w takiej sytuacji robi elita polskiej inteligencji wracająca z imprezy? No chyba nie muszę mówić. W takich sytuacjach zawsze wysokości wydają się mniejsze niż są w rzeczywistości, więc nie wahaliśmy się ani chwili. No ale na ile zapamiętałem ten murek to były jakieś dwa metry, no bez przesady, z takiej wysokości to trzeba się postarać żeby się zabić.

Może nie będę już się dalej pogrążał i powiem krótko, że po dość twardym lądowaniu dotarliśmy bezpiecznie do domów, dziękując sobie za wspaniale spędzony wieczór i życząc sobie wzajemnie więcej takich doniosłych wrażeń.

Tu mógłbym post już skończyć, gdyby nie to, iż przypomniałem sobie o jeszcze jednym. Jake mówi na nas że jesteśmy Polish Mafia, przy czym Piotrek jest Godfather, a ja i Łukasz jesteśmy jego Lieutenants. Jake chciał dzisiaj, żebyśmy nauczyli go jak jest Godfather po polsku. No cóż, inteligencji Czytelnika pozostawiam rozważania nad tym, czy dla przeciętnego Amerykanina możliwe jest wypowiedzenie słów "ojciec chrzestny". Zgodnie z przewidywaniami, "ojciec" jeszcze jakoś dał radę powiedzieć, ale na "chrzestnym" poległ. Razem z Sebastianem wymyślili więc podobnie brzmiące słowo zastępcze, którym był "Shrek". I tak oto, Piotrek został "ojciec Shrek". A kiedy później Jake zapomniał, jak się mówi "ojciec", spreparował na poczekaniu jeszcze prostszą wersję. I stąd właśnie tytułowy "Papa Shrek".

1 Comments:

Blogger luckyluke said...

Lechu myśle, że nasze blogi odeszły juz w niepamięć nie wzbudzają juz takich emocji jak kiedyś... Musimy zapodać cos naprawdę mocnego wzbić sie na wyżyny absurdu aby znowu zaczęli komentować bo inaczej to ja tego nie widze

5/03/2006 9:23 AM  

Prześlij komentarz

<< Home