wtorek, czerwca 06, 2006

I to by było na tyle :(

I tak oto wspaniałe wakacje dobiegły końca :(

Ciężko mi aż uwierzyć że wyjeżdżam stąd na dobre i pojutrze już będę w domu. Szkoda bardzo, że to koniec już, bo doprawdy przyzwyczaiłem się do tego miejsca. Powiedziałbym też, że przyzwyczaiłem się do ludzi, ale i tak prawie wszyscy już wyjechali.

Jutro ostatni dzień, niestety nie będzie należał do najprzyjemniejszych, bo będzie trzeba posprzątać. Tak, jakoś tak się składa, że po semestrze trochę mieszkanie się brudzi, trzeba powynosić śmieci, odkurzyć, a przede wszystkim wyczyścić lodówkę, szafki itd. To będzie bolało. Poza tym trzeba się będzie spakować, co też do najprzyjemniejszych czynności nie należy.

Nieskładny trochę ten post, ale jakoś tak mi się smutno zrobiło, jak sobie uświadomiłem że wyjeżdżam stąd na dobre. Pobyt tu uważam za niezwykle udany i bardzo cieszę się iż przyjechałem tu. Szkoda w sumie że tylko na semestr. Za niecałe 4 godziny kończy mi się internet (nie dam dwóch funtów za jeden dzień) - kolejna oznaka iż nadchodzi koniec.

Może jednak wspomnę iż pojechałem na dwa dni do Londynu. Zobaczyłem tam to co trzeba, czyli British Museum, Big Ben, Westminster Abbey, Buckingham Palace, Tower, Hyde Park, place itd., oraz to co warto, czyli Museum of Sciences (albo Science Museum, whatever). Spędziłem w tymże muzeum cały dzień i chętnie spędziłbym jeszcze drugi, tyle fajnych rzeczy tam było.

A wczoraj wypożyczyliśmy samochód i pojechaliśmy do Stonehenge (brawa dla Piotrka, że odważył się po złej stronie prowadzić). Robi wrażenie.

Zostały nam absurdalne ilości żarcia, opychamy się bez opamiętania, ale i tak nie damy rady zjeść wszystkiego. Właśnie, tego też będzie mi brakowało w Polsce. Tzn nie ogólnie angielskiego żarcia (które słabe jest), ale pewnych jego elementów: pierożków (z importu oczywiście), znanych jako Tortelloni, no i Pringlesów.

Aha, jeszcze jedno: Finances sobie o nas przypomniało i nagle stałem się biedniejszy o 640 funtów. Taka dobra nowina na koniec.

Hmm, całkiem nieskładny ten post, ale trudno, jakoś humoru do pisania nie mam, bo jak mówiłem, czteromiesięczne wakacje właśnie mi się kończą. Czas wrócić do rzeczywistości, przede mną Marciniak, Grzenda, DJ Fryszko i Ewa. Łeee

Dobra koniec tego bełkotu, tak jak i koniec wakacji...

niedziela, maja 28, 2006

Wakacje

Wybaczcie, iż się potwornie zapóźniłem z pisaniem, ale jakoś tak zupełnie nie miałem głowy do tego, żeby coś napisać. Co bynajmniej nie znaczy, że nie miałem o czym.

Od kiedy Seb i Jake wyjechali przez ponad tydzień faktycznie nic się nie działo (sesja). W poniedziałek tylko poszliśmy na ostatni Park End. Ostatni - bo tu już prawie wszyscy wyjechali i Oksford jest pusty. Potem były egzaminy. W piątek (czyli 19 maja) ostatni i najgorszy zarazem. Był to egzamin na którym trzeba pisać bajki o idiotyzmach, właściwie żadnych konkretów. U as taki przedmiot nadawałby się na odcham, ale tutaj jest to normalny przedmiot na studiach magisterskich. Poczekamy zobaczymy na ile moja bajka im się spodobała.

No ale mniejsza z tym. Od piątku rozpoczęły się wakacje w Oxfordzie (bo na Polibudzie bynajmniej nie). W sobotę Łukasz pojechał do znajomych w Londynie, a kompa zostawił Piotrkowi, żeby sobie pograł w Need for Speed. No i Piotrek sobie grał, grał, wyszedł do mnie na pół godziny (czyli przemieścił się do sąsiedniego pokoju oddalonego o 5 metrów) a gdy wrócił do pokoju Łukasza, okno było otwarte i laptopa Łukasza już nie było.

Ta kradzież i to, jak cała sytuacja została potraktowana tutaj, sprawiły że nagle przestało mi się tutaj podobać. Co dokładnie działo się przez następne 24 godziny po zajściu Piotrek bardzo dobrze opisał na swoim blogu, więc nie warto żebym pisał o tym jeszcze raz. W skrócie: nikogo z security nie było (bo straż akademikowa akurat w soboty nie działa), policja raczyła przyjechać 24 godziny po zgłoszeniu przestępstwa, a Łukasz żadnego odszkodowania nie dostanie, bo akademik nie jest ubezpieczony. Żadnej pomocy też nie dostanie, ponieważ jest nikim. We wszystkich miejscach w których próbowaliśmy uzyskać pomoc, usłyszeliśmy tylko "Sorry, I am really very sorry about it...". Takie "sorry" zdarzało się mi słyszeć już wcześniej przy okazji biegania po urzędach angielskich, ale wtedy myślałem sobie, jacy ci Angole są uprzejmi, aż miło urzędy odwiedzać. Niestety dopiero teraz zrozumiałem, że to "sorry" nie oznacza wcale "przepraszam", tylko "spier###". Piękny doprawdy kraj.

Poza tym są wakacje, więc mogę wreszcie spokojnie uczyć się Marciniaka. Wakacje wpłynęły również zasadniczo na nowy poziom postrzegania porządku w pokoju:

W wolnych chwilach gram sobie w ES4:Oblivion. Wczoraj zaś zacząłem oglądać drugi sezon najlepszego serialu wszechczasów, czyli LOST. Obejrzałem ciurkiem 13 odcinków i powoli przestawałem dawać radę i poszedłem spać. Teraz jednak wracam do oglądania, niestety już tylko 9 odcinków przede mną. Muszę kończyć, bo słyszę alarm i...

>: 4 8 15 16 23 42

piątek, maja 12, 2006

Buraki

Każdy kto czyta blog Piotrka wie już, że dwaj najfajniejsi ludzie, jakich tu poznaliśmy, czyli mieszkający w jego bloku Sebastian i Jake, pojechali:( Buraki jedne. Wiem, że dla mnie nie jest to nawet w 1/10 tak przykre jak dla Piotrka, bo jednak ja z nimi nie mieszkałem, no ale dość często ostatnio w bloku Piotrka bywałem, coby właśnie z nimi pogadać. No a teraz w bloku Piotrka zrobiło się kompletnie pusto, nie ma z kim pogadać, zupełnie jak u nas. Ech...

Z innych ciekawostek: jestem w połowie sesji, a podczas egzaminów tu czuję się jakbym był w jakimś cyrku. Na egzaminie każdy ma wyznaczony stolik, na którym leży arkusz pytań, arkusz odpowiedzi, oraz instrukcja obsługi egzaminu. Arkusza pytań pod karą śmierci nie wolno otwierać, póki nie zostanie wydane zezwolenie. Legitymację studencką należy położyć w prawym górnym rogu stolika. Nie wolno mieć ze sobą żadnego jedzenia, zaś do picia tylko czystą wodę. O dziwo, długopis należy mieć swój. Nie wolno mieć chusteczek, ale można o nie poprosić człowieka-pilnowacza. Jeśli chce się wyjść do kibla, człowiek-pilnowacz musi najpierw wykonać telefon do kibla i ostrzec, że taki a taki delikwent do kibla wychodzi (to nie żart), oraz zaznacza w jego pracy, że w tym momencie wyszedł do kibla.

Pierwsze 15 minut egzaminu to czas na czytanie pytań. Jeżeli ktoś w tym czasie cokolwiek napisze, zabiorą mu kartkę i dadzą czystą (na wszelki wypadek lepiej nie dotykać w ogóle długopisu). W ciągu tych 15 minut jest też czas na zadawanie pytań wykładowcy. A bo właśnie człowiek-pilnowacz to nie ten kto prowadził wykłady, tylko ktoś kto nie zna studentów i nic nie wie z danej dziedziny, żeby przypadkiem nie podpowiadał lub nie pomagał. Dlatego obecność wykładowcy podczas egzaminu jest niedopuszczalna, chociaż w nagłych wypadkach jest on dostępny pod telefonem.

Przez pierwszą godzinę i 15 minut nie wolno wyjść z sali, również przez ostatnie 15 minut nie wolno sali opuścić. Gdy prace są zbierane, człowiek-pilnowacz osobiście musi je od każdego delikwenta zebrać. Podobnie, gdy ktoś chce chusteczkę/długopis/dodatkowe kartki, człowiek-pilnowacz musi je dać osobiście, nawet gdy leżą wolne na stoliku obok. A gdy ktoś się spóźni na egzamin, choćby sekundę, nie wolno mu już wejść.

Każdy egzamin rozpoczyna się procedurą, podczas której człowiek-pilnowacz przypomina, że nie wolno rozmawiać, pyta czy każdy widzi zegar (a zegar jest sterowany radiem!), kontroluje czy w butelkach jest na pewno czysta woda, prosi o oddanie wszystkich nielegalnych materiałów, opowiada jak należy postępować w razie pożaru, i przypomina zasady egzaminu.

Egzaminy będą sprawdzane pewnie przez ze trzy niezależne komisje, i dlatego zajmie to z miesiąc. Ale jak tak sobie pomyślę, co powiedziałby taki Angol, jakby zobaczył egzamin w Polsce. Wykładowca jest jednocześnie egzaminatorem! Daje plik kartek z zadaniami i mówi: rozdajcie sobie. Toż to skandal, przecież w ten sposób niektórzy dostają zadania nawet pół minuty przed innymi! Nie ma niezależnej komisji, która bada poprawność egzaminu! No i co najgorsze, nie ma zegara sterowanego radiem!

A na koniec, coś z zupełnie innej beczki. W jednym z pierwszych postów, pisałem o pewnej studentce, która pomogła nam trafić do akademika. Otóż, po jakimś czasie można było dojść do wniosku, że ona jest wszędzie, gdyż spotykaliśmy ją w najróżniejszych miejscach, i nie jest to tylko spowodowane jej widoczną z daleka czerwoną kurtką. Spotkaliśmy ją parę razy w kampusowym bufecie, w mieście, na spacerach po Oxfordzie. Tyle że nigdy nie było jakoś czasu pogadać, bo zawsze ktoś się gdzieś spieszył.

A w ostatnią środę, po egzaminie, była śliczna pogoda, więc wywaliliśmy się przed domek i wpieprzaliśmy lody, no i patrzymy a tu znowu nasza koleżanka idzie. No i zaczęliśmy gadać, i dzięki jej błyskotliwemu stwierdzeniu, że może pójdziemy na piwo, poszliśmy na piwo. Nazywa się Batina, czy jakoś tak, jest Niemką i zastanawia się jak wróci do domu bo ma 80 kilo bagażu. W sumie spoko dziewczyna. Pewnie się jeszcze kiedyś na nią napatoczymy.

poniedziałek, maja 08, 2006

Carlowe przygody

Siedzę sobie wczoraj wieczorem kurtulalnie w pokoju i chyba się nawet uczę, aż tu nagle ktoś zaczynam słyszeć głosy, i po chwili ktoś zaczyna z dużą intensywnością walić w moje okno. Pomyślałem sobie (jak się potem okazało, słusznie), że jacyś pijani idioci wracają z imprezy. Zignorowałem ich, wszelako nie na długo, gdyż po chwili ludzie ci dostali się do domu, i zaczęli dobijać się do moich drzwi. Pomyślałem, że skoro dali radę otworzyć drzwi wejściowe, to znaczy że swoi, więc się zwlokłem otworzyć drzwi, a za nimi dostrzegłem wyszczerzone twarze tutejszych ziomaków. Byli to Carl, Kris, Lauren i Bobby, którzy wrócili właśnie z imprezy w Londynie (ot, normalka;)

Powiem szczerze, iż Carla już pod różną postacią widywałem, ale tak jak narąbany był wczoraj, to jeszcze nigdy. Na drodze drzwi wejściowe - kuchnia odbijał się od ścian niczym piłka w pinballu. Próbował iść dalej, lecz niestety przeszkodziła mu stojąca na środku kuchni kanapa. Po chwili szamotaniny, ułożył się na niej wygodnie, przewieszony przez oparcie, z twarzą w okolicach podłogi, i nogami dyndającymi wysoko w powietrzu. Reszta towarzycha była raczej trzeźwa. Carl był bardzo wesoły i rozśpiewany, choć chyba nie wiedział co mówi. Niestety zabawa nie skończyła się dobrze, gdyż w pewnym momencie Carl pobiegł za Bobbym, lecz niestety potknął się o siebie w okolicach kaloryfera. Upadając zahaczył o gaśnicę. Gaśnica dała radę, ale ręka Carla już nie, ponieważ z gaśnicy sterczał kawałek żelastwa bardzo przypominający gwóźdź. Carl wyhamował jadąc twarzą po wykładzinie.

Badanie Carla wykazało rozcięcie na około 2/3 długości wewnętrznej części dłoni, oraz intensywne otarcie twarzy. Został odprowadzony do kuchni w celu opatrzenia. W pewnym momencie wpadł w berserk, zadając dużo obrażeń kuchennym meblom. Potem się uspokoił. Sztab lekarzy w postaci dwóch Anglików, Indonezyjczyka i Polaka stwierdził, że wizyta w szpitalu nie będzie konieczna, zaś reknostrukcja zdarzeń oraz analiza gaśnicy i gwoździopodobnego czegoś wykazały iż Carl i tak miał szczęście, bo naprawdę mógł sobie zrobić krzywdę.

Dzisiaj Carl żyje, i chyba nawet ma się dobrze. Egzaminy ma za dwa tygodnie dopiero, więc ręka będzie miała czas się podgoić.

A mi się dzisiaj tak nie chce uczyć, jak rzadko kiedy. Gram, oglądam Futuramę, piszę posta, spaceruję do kuchni, po prostu robię wszystko żeby się nie uczyć. Zaraz chyba wezmę się za Marciniakowanie bo już mi się kończą pomysły, co by tu porobić żeby nie uczyć się o kolenych standardach W3C, których nikt nie używa. Więc się poobijam jeszcze trochę i pójdę spać, bo jutro pobudka o 6.30.

czwartek, maja 04, 2006

Założyłem krótkie spodnie

Jakkolwiek wstrząsająco nie brzmiałby tytuł tego postu, uznałem iż warto tak niezwykłe wydarzenie wpisać w tytuł. Sądziłem bowiem, iż zawsze już będę tu musiał chodzić w kurtce, i zastanawiać się, kiedy znów się przeziębię. Jakże więc miło zaskoczyła mnie wczorajsza pogoda, gdyż skłoniła mnie ona do wykonania czynności opisanej właśnie w tytule dzisiejszego posta. Dzisiaj zaś jest jeszcze cieplej. Spieszę jednak z wyjaśnieniem, iż długo to nie potrwa. Uciąłem sobie dziś pogawędkę z człowiekiem-sprzątaczem (swoją drogą niezwykle sympatyczny gość; w ciągu samego dzisiejszego dnia rozmawiałem z nim więcej niż z Lucille, Katell i Carlem przez ostatni tydzień). Człowiek-sprzątacz powiedział, że jest faktycznie ładna pogoda, ale wkrótce się popsuje. Warto zauważyć, że jak na prawdziwego Anglika przystało, gadał ze mną o pogodzie... na szczęście nie tylko:)

Jutro oddaję raport z ostatniego curseworka. Już prawie go skończyłem, tylko wnioski muszę jeszcze dokończyć, ale zasadniczo mi się nie chce. I tak oto jutro już będę miał wszystkie curseworki z głowy. Wszelako nie ma się z czego cieszyć, bo zupełnie znienacka nadeszła sesja, we wtorek i środę mam egzaminy. Nie muszę mówić, ile do nich umiem:) Na jendym egzaminie będę pewnie musiał opisać kilka wybranych standardów W3C, których nikt nie używa. Na drugim będą równie ciekawe rzeczy.

W poniedziałek poszedłem na Park End, jest to chyba jedyna impreza na którą warto tu chodzić. Po prostu jest tam fajnie. Nawet wybaczyłem im, że poprzednio nie mogłem dostać swojej kurtki. Tym razem upewniłem się dwa razy, że wpisali to co trzeba, i nie będzie kłopotów. No i nie było. Niestety nasi francuscy ziomacy informatycy wierutnie dali ciała, bo zamiast iść na Park End, pisali cursework. Fakt, że był na następny dzień bynajmniej ich nie tłumaczy, bo cursework ten jest wybitnie łatwy i krótki. Tym bardziej wstrząsnął mną fakt, iż wiele osób go nie napisało. Więc shame on Francuzi, zjawił się tylko jeden z nich, próbował uratować honor. Na imprezie spotkałem także człowieka z Taekwon-do, niejakiego Indonezyjczyka Krisa (jego imię oznacza sztylet; patrz Diablo:) Krisowi należą się brawa, gdyż jest pierwszym człowiekiem tutaj, który bez większych problemów jest w stanie wymówić "Grzegorz Brzęczyszczykiewicz". Być może w tak dalekich stronach mają aparaty gębowe zbudowane inaczej, dzięki czemu potrafią tego rodzaju sekwencje głosek wydawać.

sobota, kwietnia 29, 2006

"Monkey in the middle" i "Papa Shrek"

A myślałem, że dzień który opisywałem w poprzednim poście już się skończy i nic ciekawego się nie wydarzy, lecz na szczęście okazało się iż bardzo się omyliłem, i to był dopiero początek. Nadmienię, iż reszta dnia nastroiła mnie niewyobrażalnie wręcz optymistycznie.

Na godzinę 20 zaproszeni byliśmy do Stefana na pizzę. Udaliśmy się więc do jego bloku, gdzie poznaliśmy niezwykle sympatyczną drugą połowę Stefana, która przyjechała do niego w odwiedziny z dalekiego Polandu. No dobra, właściwie to poznaliśmy ją już wcześniej, ale wtedy zdołaliśmy zamienić najwyżej kilka zdań, przekazujących niewiele więcej treści niż "Cześć."

Tym razem przy pizzy przeprowadziliśmy bardziej rozbudowaną konwersację (i nawet nie całą o informatyce). Ania opowiedziała nam na przykład o swojej koleżance, która (tu cytat): "jest niezniszczalna. Poznałam ją w szpitalu" Może zdanie to wyrwane z kontekstu nie brzmi aż tak bardzo śmiesznie, ale zaręczam iż wprawiło nas ono w niepomiernie wesoły nastrój.

Po pizzy udaliśmy się (znaczy ja, Łukasz i Piotrek) do bloku Piotrka, właściwie to go odprowadzić. No ale był Jake i Sebastian, więc grzechem byłoby nie zostać. Wkrótce doszliśmy do wniosku że najwyższy czas obalić pierwszą z kolekcji Żubrówkę (to jedyna wódka którą zagraniczni uznają, więc zgodnie z ich życzeniem przywieźliśmy jej sporo). Chociaż 0.7 na pięciu to znacznie mniej niż nic, to jednak wprawiło nas to wszystkich w bardzo dobry nastrój. Dość powiedzieć iż graliśmy w piątkę w Głupiego Jasia (po ichniemu Monkey In The Middle) piłką do futbolu amerykańskiego, oczywiście w kuchni, bo tak jest przecież zabawniej ("every ball game is much more fun in the inside" - jakże słuszne słowa Jake'a). Najwięcej dostało się lodówce, ale inne komponenty, takie jak lampa czy gaśnica również swoją porcję trafień piłką zaliczyły. I jak to w amerykańskim futbolu bywa, nie obyło się bez brutalnych zagrań. Jedynie salwy śmiechu wstrząsające bez przerwy całym blokiem nie pasowały zanadto do powagi całej rozgrywki. Wolę się nie zastanawiać, ile zadrapań, otarć i siniaków znajdę jutro na sobie, zamiast tego przejdę więc do dalszego etapu dnia, gdyż bynajmniej nie był to koniec.

Po Głupim Jasiu przystąpiliśmy do poważnej debaty, co robić dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem, i uznaliśmy że najwyższy czas iść na poważną imprezę, czyli na Pleasuredome. Raz tam już byłem, nie żeby było jakoś mega super, no ale przynajmniej blisko. Udaliśmy się tam we czwórkę, gdyż Sebastian niestety nie dał rady. Nie należy go jednak karcić, a wręcz przeciwnie, ma teraz bardzo trudne chwile, i naprawdę dzielnie się chłopak trzyma (chociaż jest go chyba połowa tego, co było przed świętami; skóra i kości to byłby eufemizm). Naprawdę wieeele osób mogłoby z niego brać przykład, i to bynajmniej nie jest żaden żart tylko szczera prawda.

Nie o Sebastianie jednak pisać miałem, lecz o imprezie. W drodze spotkaliśmy Carla, Lauren i Bobby'ego, którzy powiedzieli, że nie ma co żebyśmy szli, bo jest taki tłum że i tak się nie wbijemy. My jednak twardo podjęliśmy wyzwanie, no i jednak wejść daliśmy radę. Niestety nie mogę powiedzieć, abym się z tego bardzo cieszył, bo weszliśmy około wpół do pierwszej w nocy, a impreza trwa do drugiej, więc jak na półtorej godziny które nam zostało, to impreza zdecydowanie nie była warta swojej ceny w funtach. No ale trudno się mówi, nie tak wiele okazji już zostało bo za jakieś dwa tygodnie nikogo poza nami tu już nie będzie. Popełniliśmy jeszcze jeden błąd, czemu winien jest Jake (Piotrek obiecał że zasadzi mu za to kopa w dupsko). Przez niego bowiem wzięliśmy na Pleasuredome drugą Żubrówkę, i bluźnierczo zmieszaliśmy ją z colą. Na szczęście połowę flaszki udało się uratować.

Gdy wracaliśmy do domu, natknęliśmy się na przeszkodę terenową w postaci zamkniętej bramy. Oczywiście parędziesiąt metrów dalej była druga, otwarta brama, ale dla ludzi wprawionych w dobry nastrój był to zdecydowanie policzek. Co w takiej sytuacji robi elita polskiej inteligencji wracająca z imprezy? No chyba nie muszę mówić. W takich sytuacjach zawsze wysokości wydają się mniejsze niż są w rzeczywistości, więc nie wahaliśmy się ani chwili. No ale na ile zapamiętałem ten murek to były jakieś dwa metry, no bez przesady, z takiej wysokości to trzeba się postarać żeby się zabić.

Może nie będę już się dalej pogrążał i powiem krótko, że po dość twardym lądowaniu dotarliśmy bezpiecznie do domów, dziękując sobie za wspaniale spędzony wieczór i życząc sobie wzajemnie więcej takich doniosłych wrażeń.

Tu mógłbym post już skończyć, gdyby nie to, iż przypomniałem sobie o jeszcze jednym. Jake mówi na nas że jesteśmy Polish Mafia, przy czym Piotrek jest Godfather, a ja i Łukasz jesteśmy jego Lieutenants. Jake chciał dzisiaj, żebyśmy nauczyli go jak jest Godfather po polsku. No cóż, inteligencji Czytelnika pozostawiam rozważania nad tym, czy dla przeciętnego Amerykanina możliwe jest wypowiedzenie słów "ojciec chrzestny". Zgodnie z przewidywaniami, "ojciec" jeszcze jakoś dał radę powiedzieć, ale na "chrzestnym" poległ. Razem z Sebastianem wymyślili więc podobnie brzmiące słowo zastępcze, którym był "Shrek". I tak oto, Piotrek został "ojciec Shrek". A kiedy później Jake zapomniał, jak się mówi "ojciec", spreparował na poczekaniu jeszcze prostszą wersję. I stąd właśnie tytułowy "Papa Shrek".

piątek, kwietnia 28, 2006

Jestem praktykiem .NET

Dzisiejszy dzień przeszedł jak dotąd nadzwyczaj sympatycznie. Z rana pojechałem na uczelnię w celu oddania człowiekowi-żabie finalnej dokumentacji do projektu. Tym samym oficjalnie ukończyłem drugi z czterech projektów, które mam tu do zrobienia. Wprawiło mnie to w przyjemny nastrój. Wkrótce później zaś oddałem człowiekowi-kupie raport z jego projektu, co wprawiło mnie w bardzo radosny nastrój. Tym samym został mi do zrobienia tylko jeden projekt, no i niestety ta gorsza część czyli dokumentacja do niego.

Wszelako w tak zwanym międzyczasie, razem z Łukaszem i Piotrkiem wzięliśmy udział w majkrosoftowym konkursie Mistrz.NET. Chociaż niestety żaden z nas nie został tytułowym Mistrzem.NET, a nawet nikt z nas nie dał rady wykazać się jako Ekspert.NET, to jednak każdy z nas zdobył wielce poważny tytuł Praktyka.NET. Piotrek mówi, że może nawet za pół roku majkrosoft przyśle nam do domów jakieś papierki z tym związane. Nie papierek jednak jest tu najważniejszy, a przede wszystkim doskonała zabawa którą mieliśmy pisząc ten konkurs, zwłaszcza poszukiwanie w Googlu, MSDNie i głowach kolegów poprawnych odpowiedzi na pytania. Konkurs ten wprawił mnie w niezwykle pogodny nastrój.

Później udaliśmy się do domu Piotrka w celu konsumpcji lodów (jest promocja w Somerfieldzie, trza korzystać), spotkaliśmy tam też Jake'a, pogadaliśmy z nim, a wszystko to wprawiło mnie w dobry nastrój. Po raz kolejny zacząłem kontemplować nad niesprawiedliwością świata, że Piotrek ma w swoim bloku trzech wspaniałych ludzi, z którymi zawsze o wszystkim można pogadać, a my mieszkamy z ćwokami, z którymi rozmowa sprowadza się najczęściej do: - "Hi." - "Hi.". Tak, taką właśnie budującą konwersację odbyłem z Lucille, gdy spotkałem ją dzisiaj w kuchni, widząc ją zresztą pierwszy raz po przerwie świątecznej.

Aha, wczoraj pierwszy raz również po świętach przybyłem na trening, gdzie dowiedziałem się dwóch rzeczy, które nie wprawiły mnie w radosny nastrój. Otóż, w przyszły wtorek będzie egzamin na kolejny stopień wtajemniczenia, to po pierwsze, a po drugie, egzamin ten kosztować będzie 20 funtów. Tych 20 funtów bynajmniej nie uwzględniłem w budżecie, więc przyjdzie nieco zacisnąć pasa. W związku ze zbliżającym się wielkimi krokami egzaminem, treningi zostały zintensyfikowane, wczorajszy na przykład trwał dwie i pół godziny. Po powrocie z niego naprawdę chciałem jeszcze pomarciniakować, ale mój organizm stwierdził, że jednak lepszym rozwiązaniem będzie zasnąć. Nie oponowałem.