czwartek, marca 09, 2006

Keczup z majonezem

No i niestety nie dałem rady. Zgodnie z moimi obawami, nie byłem w stanie przetrwać tego ciężkiego, 3-godzinnego tygodnia pracy. I tak oto, spośród trzech godzin zajęć, jedną przespałem... Wykład prowadził dzisiaj, niejaki John, który jest nie byle kim, bo dziekanem (nie mylić z Dziekanem:).

<dywagacja> Nie wiem, jaki pseudonim nadać temu panu, bo człowiek-dziekan brzmi jakoś tak banalnie. Zastanawiałem się nad jakąś aluzją do przecudnych min, które stroi, gdy komputer mu odmawia współpracy. To trzeba zobaczyć. Na następny wykład przyjdę chyba z aparatem. </dywagacja>

Nawet fakt, że siedziałem w pierwszej ławce, niemal na wprost perorującego dziekana, nie był w stanie powstrzymać się przez zapadnięciem w objęcia Morfeusza (nie mylić z wzięciem czerwonej pigułki). Coś mi się śniło, ale nie pamiętam już co:)

Po wykładzie były laborki, polegające jak zwykle na klikaniu czegoś w jakimś programie. Dobrze, że mam 4 dni weekendu na odpoczynek po ciężkich 3 godzinach pracy.

Potem pogadaliśmy ze Stańczykiem (naszym sokratesowym koordynatorem znaczy się) - bo jest generalnie the plan (nie mylić z The Plan:) żeby zrobić tu jeszcze MSc - otoz z prawdopodobienstwem roznym od zera, jesli usmiechniemy sie do czlowieka-żaby i do Bardzo Miłej Pani, to kosztem jakiś trzech, czterech przelotów dałoby się załatwić tutaj pisanie MSc - równolegle z magisterką na PW, ofkoz.

Potem jakies zakupy (przyinwestowaliśmy w lody i ciacho), jakiś bank, jakiś obiad, jakieś XSLT. Nieźle nam już przy tym odpieprza. Siedzieliśmy we trzech u nas w kuchni, był też Carl, który czytał książkę, i od czasu do czasu rzucał nam dziwne spojrzenia. Obrzucił też bardzo podejrzliwym spojrzeniem pudełko płatków śniadaniowych, które spożywaliśmy, obawiał się bowiem, czy to nie jego. Na szczęście skonstatował, iż nie ważylibyśmy się jednak tknąć jego jedzenia, które stoi bezpiecznie na swoim miejscu.

Aha, zapomniałbym - odchudziłem portfel o kolejne 320 funtów ("Kochane pieniążki przyślijcie rodzice":)

A potem już, już miałem się wziąć za Marciniakowanie, kiedy okazało się, że impreza jest. Już miałem powiedzieć, że nie idę, kiedy dowiedziałem się, że w naszej kuchni jest:) Na imprezie znowu grali w king of beers, więc znowu nuda. Postanowiłem więc wznieść ich na zupełnie nowy poziom postrzegania i pokazać im jakże cudowną, radosną dobrą grę "Dupa Biskupa". Niestety wymagała ona talii kart, których nikt tu nie posiadał. Wiedziałem jednak, iż Peter from Poland (dla koledzy - Stappp), posiada takową. Miał zresztą do nas wpaść, więc zadzwoniłem, coby mu przekazać, żeby wziął karty. Wszelako nie odbierał. Poczułem niepokój o jego zdrowie, ponadto odczuwałem coraz większą potrzebę kart, więc w końcu zapakowałem się w buty i poszedłem do Piotrka. Niestety w jego mieszkaniu panuje obyczaj, że nikt nie otwiera, jak ktoś dzwoni do drzwi, bo każdy zakłada, że to do niego. No dobra, u nas jest podobnie, tylko że ja zazwyczaj otwieram, dla świętego spokoju, bo mieszkam przy samych drzwiach. No więc dopiero za trzecim dzwonkiem, wpuścił mnie Sebastian (przypadkiem, bo akurat szedł do klopa). Wchodzę, a tam Piotrka ani widu ani słychu. Wizyta okazała się bezowocna. No może nie całkiem bezowocna, bo uciąłem sobie pogawędkę z Sebasianem. Niestety nie miał kart. Po parunastu minutach jednak Sebastiana pożegnałem i wróciłem. Okazało się, że towarzycho już się zbierało, bo szli na imprezę do pokoju C4. Już tam kiedyś byłem, i dlatego z nimi nie poszedłem, bo impreza w C4, mimo ciekawej nazwy, nie oferuje nic poza zbyt dużą ilością osób na za małej powierzchni.

To mniej-więcej tyle na dziś. Aha, spóźnione życzenia z okazji Dnia Kobiet składam wszystkim kobietom płci odmiennej, którym życzeń osobiście (znaczy się via gg/sms) nie złożyłem ;)

wtorek, marca 07, 2006

I can't wait for the weekend to begin...

Buu, wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Tak, nadszedł właśnie koniec sześciodniowego weekendu. Ech, nie ma co, rozleniwiłem się przez te sześć dni weekendu, z nudów wziąłem się za Marciniakowanie i projekty. Teraz ciężka przeprawa mnie czeka, bo muszę wdrożyć się od nowa w chodzenie na zajęcia. Sześciodniowy weekend się kończy, jutro rozpoczyna się kolejny tydzień ciężkiej Oxfordzkiej harówy. Nie jestem pewien, czy podołam, mam w końcu jutro aż 3 godziny zajęć. Dobrze, że czwartek i piątek mam wolny, będę miał cztery dni weekendu na dojście do siebie po tym koszmarnym, 3-godzinnym tygodniu nauki.
Ech, gdyby nie ten jutrzejszy dzień, to miałbym jedynie jedenastodniowy weekend. Właściwie trudno by to nazwać weekendem, w końcu to tyle co ferie na Polibudzie... Btw, przerwa międzysemestralna trwa tutaj sześć tygodni (ang. six weeks).